Amiibo to mały eksperyment Nintendo, który okazał się być (kolejnym) niespodziewanym sukcesem firmy. Sprzedawanie kolekcjonerskich figurek po w miarę przystępnej cenie około 60 złotych podbija Amerykę. Dosłownie znikają one z półek sklepowych chwilę po tym jak się je tam umieści.
Możliwość zakupu figurek Mario, Linka, Samus, Donkey Konga i innych kultowych postaci Nintendo, które dają drobne bonusy w niektórych grach (np. posiadanie jakiegoś Amiibo może odblokować stroje czy power-upy w kilku współpracujących z nim tytułach) nie wydawała się być niczym szczególnym. Widzieliśmy to przecież w Skylandersach i w Disney Infinity, ale w przypadku Amiibo dochodzi do głosu jeszcze niewyobrażalna nostalgia. I to właśnie ona położyła witrynę największego w USA sklepu z grami – Gamestopu - w chwilę po uruchomieniu zamówień na nową partię figurek Nintendo. Ludzie walą drzwiami i oknami, by zarezerwować sobie plastikowe podobizny swych ulubieńców. Skala fenomenu jest trudna do zmierzenia, trudno przypomnieć sobie też inny produkt zabawkowo-kolekcjonerski, który wyprzedawałby się w podobnym tempie.
Dlaczego tak się dzieje? Na pewno nie ze względu na wykonanie i działanie figurek. Są one oczywiście ładne, ale tak naprawdę z zewnątrz niewiele różnią się od tego co można dostać w Happy Mealu (o czym pisał ZG podczas swoich testów Amiibo). Funkcje jakie dają w grach też nie wywołują absolutnie żadnego szału – pozwalają zapisywać postępy postaci i przenieść je do znajomego np. w Super Smash Bros. for Wii U jednak nie są to możliwości o jakie wypada się zabijać. Amiibo sprzedaje coś o wiele silniejszego niż użyteczność czy „fajność”, Amiibo sprzedaje sentyment.
I wiem, że u nas to niezrozumiałe bo sprzęty Nintendo ma stosunkowo niewielu graczy – co gorsze gardzą oni podejściem Big N do gier, przez co zniechęcają też innych do zakupu… ale nie wszędzie tak jest. W Ameryce dzieciaki miesiącami odkładały na N64 z genialnym Mario 64, Perfect Dark, Banjo-Kazooie i The Legend of Zelda: Ocarina of Time. Naprawdę, po dziesiątkach godzin z tymi grami trudno nie zakochać się w Nintendo. A zwłaszcza wtedy gdy najfajniejszym gadżetem wśród rówieśników jest Game Boy Color i Pokemony, którymi można się ze sobą wymieniać używając totalnie szałowego kabelka Game Boy Link Cable, no i oczywiście mieć Mario i Zeldę w kieszeni. A potem nadszedł czas Game Boya Advance z przepiękna grafiką 2D. GameCube choć niszowe to też dorobiło się kilku genialnych gier. Następnie wybuchły fenomeny NDS-a i Wii, i onw również ominęły nasz kraj, który nie czuje totalnie związku z postaciami kultowymi dla Amerykanów, Japończyków i mieszkańców najbogatszych krajów Europy takich jak Anglia czy Francja.
Pewnie już nigdy tego nie nadrobimy, Nintendo nigdy nie zdobędzie u nas takiej sławy, że dzieciaki będą chciały dostawać platformy z przygodami Mario i Linka zamiast mocnego peceta lub PlayStation. A szkoda bo to najlepsze doświadczenia jakie można przeżyć. Dorastanie bez jakiegokolwiek kontaktu z grami Big N jest jakieś takie… wybrakowane. Przynajmniej z perspektywy gracza.
Dlatego też nie ma co się dziwić, że „głupie figurki” biją wszelkie rekordy, blokując ruch na stronie największego sklepu w USA. I w sumie to wypada im tylko zazdrościć tego, że mają tak wielu totalnych maniaków Nintendo.
0 Komentarzy