The Legend of Zelda to jedna z największych, a już na pewno posiadających najwierniejszych fanów, serii jaką Nintendo ma w swoim portfolio. Dynasty Warriors od Omega Force depcze jej po piętach. Obie mają na swoim koncie co najmniej kilkanaście odsłon, a do tego jeszcze różnej maści spin-offy, w których użyczają swojej mechaniki lub bohaterów. Dlaczego by zatem nie połączyć ich w jedną logiczną całość?
Na starcie zaznaczę, że nie zaliczam się do specjalnie oddanych fanów żadnej z serii, choć nie ukrywam, że wybrane z odsłon wspominam niezwykle dobrze. Po pierwszych zapowiedziach niespecjalnie mogłem sobie wyobrazić tę grę — w końcu przygody Linka zawsze nastawione są na eksplorację i rozwiązywanie logicznych zagadek, a nie walkę. Znowu w całej serii Dynasty Warriors zmiatamy tysiące stających na naszej drodze rywali w jednej rundzie — myślę, że tylu przeciwników nie pozbywamy się nawet w kilku klasycznych odsłonach Zeldy.
No ale właśnie, skoro jest Zelda w tytule, to znak, że za chwilę zabraknie jej w grze. Na tym polu żadnych odstępstw od normy nie uświadczymy. Całą historię rozpoczyna niepokojący sen księżniczki, a chwilę później królestwo zostaje zaatakowane przez wrogą armię. Na miejscu, tradycyjnie, znajduje się wybraniec, który za wszelką cenę uda się na poszukiwania porwanej piękności. Tym razem, jak już wyżej wspomniałem, będzie musiał stawić czoła nie dziesiątkom, ba — nawet nie setkom — a tysiącom przeciwników. O ile przy tradycyjnej mechanice znanej chociażby z TloZ: Wind Waker HD byłoby to nieznośne, o tyle system z gier Omega Force sprawdza się tu znakomicie. Atak, magia, uruchomienie ciosu specjalnego, unik i blok — w sumie pięć, używanych naprzemiennie, przycisków, które zapewnią nam tonę znakomitej zabawy. Oprócz nich w trakcie zabawy zdobywamy zestaw przedmiotów specjalnych, znanych z pewnością wszystkim miłośnikom mitologii Hyrule. Wśród nich nie zabrakło bomb, bumberangu czy haka.
Nie miejcie jednak złudzeń — ekipa z Nintendo dzielnie współpracowała ze specami z OF oraz Team Ninja (m.in. Enslaved: Oddysey to the West), nie pozwalając na to, aby w grze zabrakło klimatu. Scenarzyści zadbali by w dość ciekawy i logiczny sposób wpleść znanych bohaterów, ale też specyficzne elementy rozgrywki (otwieranie skrzyń z nagrodami!) i interfejsu (no oczywiście serduszek zabraknąc nie mogło). Mimo, że Hyrule Warriors jest spin-offem i funkcjonuje poza oficjalną linią czasu The Legend of Zelda, to miło jest powitać tam Midnę (Twilight Princess) czy Fi (Skyward Sword). Na potrzeby HW wprowadzono także zupełnie nowe postacie, które odgrywają sporą rolę w całej intrydze. Niestety, może to kwestia przyzwyczajenia, ale w mojej opinii zabrakło im charakteru i polotu; na tle pozostałych wypadają dość mdło.
Tryb historii to kilkanaście misji, w których mamy szansę wcielić się w różnych bohaterów. Zgodnie z tradycją Dynasty Warriors, zmiecionych z pola wrogów zamieniamy na punkty doświadczenia, które przekładają się na levele bohaterów i ich moc. Podczas rozgrywki zbieramy także jak najwięcej lokalnej waluty (rupees) oraz różnej maści surowców i broni. Wszystkie one pozwalają nam nie tylko tworzyć niespotykane dotychczas oręże, ale również rozwijać bonaterow o nowe ciosy i umiejętności — zarówno ofensywne jak i defensywne. Jeżeli na naszym koncie nie brakuje pieniędzy, możecie oszukać choć trochę system i nadrobić mało doświadczonymi bohaterami wysyłając ich na trening do tamtejszego Dojo.
Dostęp do kolejnych bohaterów odkrywamy zaliczając kolejne z zadań. Na starcie też dostępne mamy trzy poziomy trudności — dopiero po ukończeniu gry po raz pierwszy, otrzymujemy dostęp do kolejnego. Wspaniale też sprawdza się zabawa kooperacyjna, choć tutaj duży minus dla autorów za ograniczenie jej wyłącznie do lokalnego charakteru. Tak, w Hyrule Warriors nie ma możliwości pokonywania kolejnych setek wrogów z przyjaciółmi stacjonującymi po drugiej stronie “kabla”. Warto jednak wspomnieć o tym, że to kolejna z gier na Wii U w której nie zabrakło wsparcia dla starych kontrolerów: Wiilot + Nunchuck czy Classic Pro Controller wciąż okażą się tu przydatne. Co ciekawe, w przypadku kooperacji nie musimy denerwować się na ograniczony zasięg ekranu — jeden z graczy obserwuje akcje na TV, drugi na padlecie.
Warto jednak mieć na uwadze, że historia to nie wszystko, co dla nas przygotowano. Oprócz niej, w grze znalazł się też tryb free play, w którym to my ustalamy zasady rozgrywki, oraz wyzwania. Nawigując Linkiem po pikselowej mapie przywodzącej na myśl pierwszą część cyklu, podejmujemy się kolejnych, wraz z progresem coraz bardziej skomplikowanych zadań, najczęściej ograniczonych czasowo — ale to nie jedyna komplikacja, którą wprowadzają autorzy.
W samym Hyrule Warriors czeka na nas tona rzeczy do zdobycia i odkrycia. Przechodząc te same zadania na coraz wyższych poziomach trudności zapewniamy sobie dostęp do coraz lepszych surowców, dzięki czemu mamy szansę na dalszy rozwój naszych bohaterów.
Zatrzymajmy się jeszcze przez chwilę przy technicznych aspektach zabawy. Nasi wrogowie nie grzeszą inteligencją, ale taka już ich dola — w takich grach od zawsze stawia się na ilość, a nie jakość; nie byłem więc zaskoczony. Zmroziło mnie jednak już przy jednej z pierwszych walk, kiedy stawiałem czoła kilkuset wrogom jednocześnie, a wyświetlany na ekranie mojego telewizora obraz zaczął chrupać. I jak się później okazało — w podobnych sytuacjach, chrupał już zawsze. Wii U najzwyczajniej w świecie zabrakło mocy, aby dać sobie radę z fragmentami, w których zmagaliśmy się ze znaczną grupą wrogich wojsk. Na szczęście nie było to specjalnie uciążliwe, choć przykuło to moją uwagę momentalnie — to kolejna gra na nowej stacjonarnej konsoli Nintendo, w której taka sytuacja ma miejsce…
Na szczęście w pozostałych aspektach sprawy mają się o wiele lepiej. Bo gra wygląda przepięknie — mapy są rozległe i ciekawie zaprojektowane, animacje wykonane z dbałością o najdrobniejsze szczegóły. Ataki prezentują się fenomenalnie, a specjalne ciosy którymi zmiatami wszystkich otaczających nas przeciwników w kilka sekund z powierzchni ziemi powalają jakością. Całość dopełnia aranżacja znanych i lubianych melodii z gier The Legend of Zelda. Jak to zwykle u Nintendo, zabrakło porządnie nagranych kwestii dialogowych. Szkoda — tym bardziej że narratorka która umila nam ładowanie misji sprawdziła się fenomenalnie.
Hyrule Warriors to ogromny i pełen ryzyka projekt. Czy takowe się opłaciło? Moim zdaniem — tak. Może to dlatego, że nie jestem specjalnym fanem żadnej z serii, które tutaj zmiksowano, ale przy grze bawiłem się znakomicie. To także pierwsze musou które dało mi tyle frajdy i sprawiło, że postanowiłem dać szansę kolejnym. Ma swoje słabsze strony, jednak w ogólnym rozrachunku, cały projekt wypadł naprawdę interesująco. I, co ciekawe, znakomicie nadaje się jako wprowadzenie do obu marek, potrafiąc oczarować już od pierwszych minut.
0 Komentarzy