Yo-Kai Watch maszeruje na zachód. No ale o co właściwie tyle szumu? - Publicystyka

03
davidzovie

Każdy kto miał szczęście zaznać lat szczenięcych w drugiej połowie lat 90-tych załapał się na globalne szaleństwo nazwane u nas w kraju kieszonkowymi potworami. Gdyby ktoś jakimś cudem nie wiedział, chodzi o Pokemony. Pikachu był wszędzie, Polsat przyciągał tabuny dzieciaków przed telewizory, a wszystko co w jakiś sposób wiązało się z franczyzą było absolutnym hitem. Każdy zbierał naklejki, każdy miał dziesiątki tazosów wyciąganych tłustymi łapkami z niezliczonych paczek chipsów, szczęśliwcy natomiast mogli sobie pograć w prowodyra całego zamieszania, o ile czyjś mityczny wujek ze stanów przysłał mu na gwiazdkę Gameboya. Było to jedno z pierwszych tego typu szaleństw napędzane przez dzieciarnie w naszym kraju.

 

Dlaczego o tym wspominam? Ano dlatego że mimo kolejnych mód i trendów niezniszczalne Poki trwały na posterunku, szczególnie w kraju kwitnącej wiśni, gdzie Nintendo skwapliwie dbało o to, żeby ich świetność nie minęła. Jednak w momencie gdy nikogo już nie dziwi dwudziestoparolatek zagrywający się w kolejną część serii na handheldach Nintendo, a sama seria nabiera nostalgicznego charakteru, przychodzi czas aby wymyślić coś nowego. A co zawróci w głowach dzieciakom i napełni kiesy producentom konsol, gier, zabawek, kart, koszulek i wszelkiego dziadostwa związanego z marką? Na czele pochodu, który według twórców powinien narobić niezłego zamieszania na zachodzie idzie…

 

 

...ten oto kot! Na imię mu Jibanyan i jest naczelną maskotką fenomenu który nazywa się Yo-Kai Watch.

 

Jak wieść gminna niesie, w ojczyźnie Kurosawy nie ma miejsca w którym bylibyśmy od tego stworzenia wolni. I nawet nie ma sensu wymieniać tu całego szeregu produktów, promujących markę, dość że dorobiła się szalenie popularnej serii anime, a skali tworów pobocznych nikt nie jest w stanie ogarnąć. Szaleństwo zaczęło się od gry wyprodukowanej w 2013 roku na 3DS-a. Odpowiedzialne za nią studio Level-5, zasłużyło się już między innymi świetną serią Professor Layton, stanowiącą jeden z ważniejszych powodów żeby sprawić sobie dwuekranowy handheld od Nintendo.

 

Czym są więc Yo-Kai, ano w zasadzie dokładnie tym czym są i kropka. Seria opowiada o przygodach młodego chłopca (tudzież dziewczęcia, tak to już jest postęp, cywilizacja, równouprawnienie, możemy sobie wybrać), który przez przypadek natyka się na ducha imieniem Whisper. Ten w zamian za okazaną pomoc ofiarowuje mu zegarek, dzięki któremu młodzian zaczyna widzieć tytułowe Yo-Kai. Są one czymś pomiędzy duchami, wróżkami, demonami i w zasadzie to cholera wie czym jeszcze. Jako że tylko on może je zobaczyć, rozpoczyna swoją przygodę i odkrywa nowe stworki, od kórych zbiera medale, pozwalające na przyzwanie ich do walki z innymi Yo-Kai, nie zawsze przyjaźnie nastawionymi do otoczenia. Brzmi trochę jak Pokemony? Musi. Niemniej novum jest tutaj zarówno dość lajtowa atmosfera całości (uprzedzając krytykę, w pokemonach mamy ducha rywalizacji, organizacje przestępcze i całą masę wyzwań wiodących nas na szczyt, tutaj jakiejś wielkiej celowości zwyczajnie nie ma), jak i wspomniany już fakt, że tylko nasz bohater widzi tytułowe stworki. Istotne jest również, że protagonista nie odbywa jakiejś epickiej podróży, gdyż nie pozwala mu na to masa lokalnych problemów trapiących jego rodzinne miasteczko.

 

Kolekcjonowanie potężnych przyjaciół w połączeniu z uroczym designem samych Yo-Kai daje jak widać receptę na sukces. Jeden z redaktorów Kotaku relacjonował, że zeszłorocznym koszmarem dobrego rodzica było zdobycie repliki tytułowego zegarka. Sam serial, który buduje popularność tego zjawiska wydaje się być z kolei zdaniem niektórych Japończyków, absolutnym wyciągiem ze wszystkich elementów, które budują popularność rodzimych produkcji dla młodego widza. Mamy tutaj więc prawdopodobnie dokładnie zaplanowany i obliczony na sukces produkt.

 

Nie dziwi więc wczorajsza decyzja o ekspansji na rynek zachodni. Co w takim razie może się nie udać? (no patrzcie jakie to słodkie!)

 

 

Ano, na przeszkodzie stoi ryzyko malutkiego szoku kulturowego. O ile Pokemony miały dość uniwersalny charakter, o tyle Yo-Kai Watch, może się nie okazać tak klarowny i przystępny dla kogoś, komu absolutnie obca jest kultura kraju wschodzącego słońca. Sam fakt, że tytułowe stworki są mocno osadzone w Japońskiej mitologii, czy niezwykła trudność w sensownym przetłumaczeniu ich imion, tak by zachowały cały należny im, a kluczowy dla klimatu serii kontekst, mogą zniweczyć marzenia o powtórce z rozrywki A.D. 1998-2002*. Ponadto moda to moda i może się okazać, że całe zjawisko jest jednak za bardzo rozdmuchane, a wspominany już światowy sukces podobnej marki jest zwyczajnie nie do powtórzenia. Ciężko powiedzieć. Jednego z kolei możemy być pewni. Jeżeli uda się w USA, najprawdopodobniej i nas nas spadnie to jak grom z jasnego nieba. No ale powiedzcie sami, czy te stworzenia nie są urocze ?

 

 

Na koniec wspomnę, że marka wyprodukowała już w samej Japonii zysk rzędu miliarda dolarów.

 

*wydaje mi się że mniej więcej te 4 lata stanowiły kulminację szaleństwa wokół serii Pokemon na całym świecie, ale możecie mnie poprawić jeżeli się mylę

 

O autorze
davidzoviedavidzovie
102 9
Wychowany na kreskówkach z polonii 1 i NESie, ukształtowany przez anime z RTL 7 i Playstation, pecetowiec, który nie gardzi niczym co od Nintendo. Gotów zanurzyć się w najgorszy absurd, żeby przekazać innym coś godnego uwagi.

0 Komentarzy

Dołącz do zespołu Gamedot

Jesteś graczem? Interesujesz się branżą gamingową? Chciałbyś pisać o tym co Cię interesuje?

Dołącz do redakcji gamedot.pl i dowiedz się co możesz zyskać. Prześlij nam próbny tekst i kilka słów o sobie na adres [email protected]