Star Wars: The Force Awakens - recenzja alternatywna - Felieton

31
AttonRandom

Od kilku tygodni „Przebudzenie Mocy” króluje w chińskich kinach, dzięki czemu Disney i s-ka mają powód do nieustannego bycia pod dobrą datą z radości. Ja mam zaś okazję do tego, by wyrazić zdanie odmienne od tego, które mogliście poznać na łamach tego serwisu ładne kilka tygodni temu. Szczypta sceptycyzmu i negatywnych opinii nikomu nie zaszkodzi!

Wbrew temu, co w jednej z polskich recenzji wyczytałem Gwiezdne Wojny są arcydziełem kina. Recenzenci rozpływali się w zachwytach nad „Nową nadzieją” i niezwykłym obyciem kulturowym George’a Lucasa, który (pomimo dość zachowawczego podejścia do pracy kamery) zawarł w swoim filmie mnóstwo mistrzowsko wkomponowanych w całość nawiązań do istotnych dla jego rozwoju duchowego wytworów kultury – filmów Kurosawy, westernów, opowieści o II wojnie światowej – wskrzeszając tym samym gatunek fantasy i przywracając ludziom wyobraźnię w czasach, gdy panował powszechny marazm i pesymizm. Początkowo dość mizernie przyjęte przez krytyków filmowych „Imperium kontratakuje” jest uznawane za jeden z najwybitniejszych filmów wszech czasów. John Williams skomponował na potrzeby Oryginalnej (Nowej oczywiście również) Trylogii prawdziwie wyśmienite i rozpoznawalne – nomen omen – z Marszu arcydzieła muzyki filmowej.

„Przebudzenie Mocy” wydaje się być jednym z wielu popularnych ostatnio remake’ów, rebootów tudzież rebooto-sequeli. Weźmy na tapetę chociażby taki Jurassic World. Niby kontynuacja, ale w wielu aspektach jest to raczej restart i początek zupełnie nowego cyklu. JW jest najzwyczajniej w świecie remiksem motywów z poprzedników (przede wszystkim jedynki), bowiem zamiarem było przybliżenie oryginału w przystępnej dla współczesnej, nieobeznanej z pierwowzorem widowni formie. Podobnie jest z TFA.

Od początku miałem wrażenie, że ten film jest zbędny. Po seansie wrażenie to we mnie pozostało. Disney starał się nakręcić kolejną Nową nadzieję i wywołać podobny efekt, ale to się nie udało i już się nie uda, bo gdzie ambitny filmowiec ze świeżym pomysłem, a gdzie gigantyczne konsorcjum próbujące po raz kolejny spieniężyć to samo? Fani Gwiezdnej sagi i tym podobni będą kręcić nosem, że to wszystko mocno nieświeże, bo przecież już to wszystko widzieli kilkadziesiąt lat temu. Poprzednie części nadal żyją w powszechnej świadomości, więc nie trzeba nikomu o nich przypominać, młokosów będzie miał kto zindoktrynować. Czy TFA w jakikolwiek sposób usprawiedliwia swoje istnienie?

 

 

Największym problemem Epizodu VII jest fakt, że po prostu nie jest to film pamiętny jak IV – VI, ba! W niektórych momentach zakrawa wręcz na parodię samego siebie i kpinę z Oryginalnej Trylogii. Mało tego – można uznać film za hołd klasykom, ale z drugiej strony widać tutaj niemiłosierne zżynanie z Expanded Universe. Czy Disney zarzynał ustalony porządek świata Star Wars (i tak kanonem był George Lucas) tylko po to, by w najnowszej trylogii uraczyć nas przetrawionymi motywami, które już kiedyś w tym świecie widzieliśmy? Weźmy chociaż taki Najwyższy Ład (First Order), „nowych” antagonistów, którzy jak nic zalatują mi tzw. pozostałościami Imperium (Imperial Remnant), są może nieco bardziej zorganizowani i nazistowscy. Charakteryzacja czarnych charakterów to największy problem TFA. Jedną z głównych przypadłości współczesnej fabularyzowanej ekspresji artystycznej jest niemożność stworzenia fascynujących, zapadających w pamięć antagonistów, którzy nie są li tylko i wyłącznie godnym pożałowania zlepkiem klisz do odstrzelenia na końcu dzieła. Nie ominęła ta straszliwa choroba także i scenarzystów Przebudzenia Mocy. Głównych reprezentantów Najwyższego Ładu jest czterech. Mamy tutaj występującego wyłącznie w formie holograficznej mrocznego przywódcę o śmiesznym imieniu i niezbyt gwiezdnowojennym wyglądzie, choć cokolwiek imponującej posturze (jakby z Golluma zrobić Godzillę!). Jest tu i przesadnie ekspresyjny generał, który w trakcie swojej energicznej przemowy wyglądał w pewnym momencie jakby cierpiał na zatwardzenie. Jest tu też pani kapitan szturmowców w lśniącej zbroi, której potencjał wręcz zbrodniczo zmarnowano. Cały jej występ w filmie ogranicza się do kilku kwestii i wyrzucenia jej na śmietnik.

Jest też i „Darth Vader wannabe”, prawdopodobnie największa karykatura. Początkowo sprawia całkiem niezłe wrażenie, ukrywa się za dość fajną maską i towarzyszy mu wpadający w ucho, bardzo dobry motyw muzyczny. Potem jednak zdejmuje maskę i cały czar pryska, a z Kylo Rena wychodzi zakompleksiony nastolatek, któremu nic w życiu się nie udaje. ARCYKOMICZNĄ jest scena, w której skonfrontowany z niepowodzeniem miast wzorem Vadera udusić Mocą niekompetentnego oficera wyżywa się na pobliskich meblach. Lubi sobie też pogadać do hełmu dziadka (whoopsik, spoiler), prosząc go o natchnienie w czynieniu zła, CHOĆ PRZECIEŻ ANAKIN SKYWALKER ODKUPIŁ SWOJE WINY I ZJEDNOCZYŁ SIĘ Z MOCĄ W POKOJU. Odpór jest mu w stanie dać byle nawrócony szturmowiec, który pierwszy raz w życiu bierze do ręki miecz świetlny. Nieudacznik ów okazuje się potem być synem naszego ulubionego przemytnika, Hana Solo, który po rozpadzie małżeństwa z Leią wrócił wraz z Chewbaccą do swojego dawnego fachu (mniejsza o to, czy jego tłumaczenie jest mocno naciągane czy też nie). W scenie wręcz krzyczącej IMPERIUM KONTRATAKUJE! Solo i Ben (w EU tak miał na imię syn Luke’a) rozmawiają przez chwilę w dość dramatycznych okolicznościach o przejściu latorośli na Ciemną Stronę Mocy (i po to było mordować EU, by sprzedać nam jeszcze raz tę bajeczkę?), po czym Benek postanawia uśmiercić tatę ku rozpaczy gawiedzi. Nie ma co, Harrison Ford wreszcie dopiął swego (domagał się zgonu od czasów Powrotu Jedi).

 

 

Jest to bardzo mocny zwrot akcji, przyznam, prawie tak mocny jak wiadomo który, przy czym zrobiono tutaj dokładnie to, co kiedyś w EU, a może nawet coś gorszego: uśmiercono postać, którą fani znają i kochają od kilkudziesięciu lat. Ogółem można narzekać na zaangażowanie dawnych aktorów, bo grają rólki bardzo epizodyczne albo są cieniem dawnej świetności. Cały film ma ogólnie bardzo pesymistyczny wydźwięk, tak jakby cała magia tego świata uciekła, a Znana Galaktyka stała się zapyziałym grajdołkiem, z którego lepiej dać dyla, bo albo trafia się na jakieś pustkowie bez żadnych perspektyw albo na planetę w zasięgu kolejnej Gwiazdy Śmierci, po czym ta planeta wylatuje w powietrze, bo ktoś miał taki kaprys. Po raz kolejny mamy to samo super-działo, które już dwa razy – nomen omen – nie wypaliło. Tym razem może niszczyć całe systemy gwiezdne za jednym zamachem, ale co z tego, skoro planeta nie może się przemieszczać? Stolica Nowej Republiki zostaje zniszczona, ale co z tego, skoro wg nowego kanonu siedziba władz jest obierana na zasadzie rotacyjnej i po prostu przeniosą ją sobie gdzie indziej? Tak samo baza Ruchu Oporu – czemu po prostu nie przenieść się poza zasięg Starkillera? Naturalnie dobrze jest zniszczyć taką broń, bo po co First Order ma psuć nie tylko życie, ale całe planety swoim sąsiadom, ale ów koncept to chyba jeszcze większa wtopa niż niesławny otwór termo-wentylacyjny z pierwszej GŚ, poza tym cała planeta zostaje zniszczona w bardzo podobny sposób.

Rozpisałem się dużo o nieprzyjaznych postaciach w nowym epizodzie, ale jest jeszcze jedna bardzo ważna sprawa, której mało kto poświęca więcej niż tylko kilka lakonicznych zdań w swoich recenzjach. Jest to mianowicie oprawa muzyczna, którą ponownie zajął się Maestro, autor wyśmienitych symfonii, jakimi są wszystkie poprzednie części. Nazwisko Johna Williamsa jest dla mnie gwarantem arcydzieła lub po prostu bardzo wysokiej jakości (mimo, że Mistrz to jednak wciąż człowiek, a ludzkie dzieła są naznaczone niedoskonałością i nie każde musi się udać). Problem w tym, że o ile George Lucas zaprojektował Star Wars jako operę i Williams mógł rozwinąć swoje kompozytorskie skrzydła, tak JJ Abrams nie potrafi równie wprawnie operować muzyką w swoich tworach. Rezultatem tego jest zaskakująca (in minus) ilość ciszy. Druga sprawa – Maestro jest już w podeszłym wieku (ponad 80 lat!) i na tyle skomponowanych arcydzieł nie dziwi, że pisanie świeżych nowości przychodzi mu już raczej z dość wielkim trudem. Pierwszy zgrzyt to zastąpienie wspaniale brzmiącej Londyńskiej Orkiestry Symfonicznej odpowiedzialnej za Epizody I – VI ekipą złożoną z wolnych strzelców. Nie mówię, że byli to ludzie z łapanki, bo w nowej orkiestrze grają wybitni specjaliści (inni tam nie trafiają), ale to już nie to samo brzmienie, które pokochałem. Drugi to taki, że choć jest to najlepszy od kilku lat soundtrack Johna Williamsa z bardzo dobrze skonstruowanymi sekwencjami akcji, to niestety z dużo większym trudem przychodzi mu wrycie się w moją pamięć. Troszkę za dużo jest tutaj też staccato, na które jestem uczulony po kontaktach ze współczesną „muzyką filmową”, choć pod względem technicznym ta nie może się z dziełem Maestro równać. Słychać tutaj echa poprzednich części (nie tylko stare leitmotiwy, ale również i fragmenty kompozycji z Zemsty Sithów chociażby) czy nawet takiego The Lost World: Jurassic Park. Całości słucha się bardzo dobrze, ale... „Knights of the Old Republic II: The Sith Lords” Marka Griskeya tudzież jego „The Force Unleashed” I i II czy „Shadows of the Empire” Joela McNeely’ego są dużo lepsze. Z jednej strony to cieszy, bo są godni następcy Maestro, z drugiej martwi, bo niestety mało kto ich zna, a wielka szkoda. Giacchino niestety już nie spisuje się tak dobrze jak się zapowiadał, a on ma przejąć batutę w kolejnych epizodach. Ciekawym jest też to, że TFA cokolwiek brzmi jakby je skomponował Giacchino.

 

 

Ja tak tu narzekam, ale wbrew pozorom TFA bardzo mi się podobało. Jest bardzo sprawnie nakręconym kinem space fantasy z dużo większą dynamiką niż nudnawa „Nowa nadzieja”. Sceny akcji skonstruowano wręcz fantastycznie, bohaterów naprawdę można polubić (jednym z moich ulubieńców jest piłka plażowa BB-8), efekty specjalne również zachwycają, a nie sposób nie nachwalić twórców za powrót do efektów praktycznych tam, gdzie nie trzeba wcale się uciekać do CGI. Dzięki temu film zyskał wiele autentyzmu, który charakteryzował Oryginalną Trylogię. Werdykt? Mimo wad jest dobrze – obejrzałem TFA z przyjemnością, bo po prostu jakoś tak mnie wciągnęło, najbardziej z widzianych przeze mnie w 2015 blockbusterów. Nie oznacza to jednak, że z chęcią sięgnę po kolejne epizody, bo na to jakoś straciłem ochotę. Przebudzenie Mocy pomimo wysokiej jakości nie wnosi do życia ludzi nic, czego nie miałaby do zaoferowania wcześniej Gwiezdna saga do spółki ze śp. Expanded Universe (za którym, żeby była jasność, nie płaczę wcale).

Jak już pisałem na początku - jest to film dobry, ale najzwyczajniej w świecie zbędny.

O autorze
AttonRandomAttonRandom
7 0

3 Komentarze

awatar
Juanito (gość) 8 lat temu

Film oczywiście jest dużo gorszy od Klasycznej Trylogii, a ta recenzja jest taka sama jak ten film: mogła być dużo lepsza, mądrzejsza i "świeższa". Niektóre fragmenty tekstu są żenująco głupie i wskazują na to, że autor powinien częściej używać mózgu a nie "musku" i pójść wreszcie do jakiejś uczciwej pracy ;>

0 Odpowiedz
AttonRandom 8 lat temu

Dzięki za interesującą opinię!

0 Odpowiedz
awatar
mroczny lord Kaczyński (gość) 8 lat temu

Co recenzja to inna opinia. UB

0 Odpowiedz

Dołącz do zespołu Gamedot

Jesteś graczem? Interesujesz się branżą gamingową? Chciałbyś pisać o tym co Cię interesuje?

Dołącz do redakcji gamedot.pl i dowiedz się co możesz zyskać. Prześlij nam próbny tekst i kilka słów o sobie na adres [email protected]