Do filmów o tematyce wojennej często podchodzę nieco z dystansem. W głowie mam zawsze wiele tych tworów, które pozostawiały sporo do życzenia, jak i tych kilka okazujących się hitami. Wśród drugiej grupy zawsze widziałem Szeregowca Ryana, bądź Helikopter w Ogniu. Są to filmy tak kultowe, dobre i oglądane przeze mnie wiele razy, że do każdej kolejnej produkcji wojennej podchodzę z lekką obawą. Tak było również przy Przełęczy ocalonych, chociaż wyreżyserował ją nie kto inny jak Mel Gibson.
O co jednak z grubsza chodzi w filmie? Przełęcz ocalonych opowiada o losach jednego mężczyzny, Desmonda Dossa, podczas amerykańskiej wojny z Japonią. Film w końcu wrzuca nas w odmęty wojny na Okinawie, a dokładniej rzecz ujmując na przełęcz Hacksaw (ang. wersja tytułu Hacksaw Ridge). Chciałbym również wspomnieć, że ostatnimi czasy brakowało mi nieco Mela Gibsona, tym bardziej tego, który nie gra głównej roli w filmie, a stoi raczej za reżyserką. Ta przerwa chyba wyszła panu na dobre, gdyż po obejrzeniu historii Dossa jestem przekonany, że Mel powinien nauczać młode pokolenia o filmach wojennych. Polacy! Uczmy się od niego!
Jak wspomniałem, film opiera się o historię Desmonda Dossa, którego poznajemy już w dzieciństwie, kiedy to razem z bratem chadzał na piesze wycieczki po okolicznych lasach Virginii. Później jesteśmy wrzuceni do wydarzeń, które mają miejsce później. Japończycy atakują Pearl Harbor i całe USA mobilizuje wojsko, by zniszczyć wroga. Jak dobrze pamiętamy z lekcji historii, ta wojna była okupiona ogromnymi stratami, gdyż Japończycy potrafili strategicznie zbudować obronę. Nic to jednak nie nauczyło Ameryki, ponieważ niedługo po wojnie z Japonią wybrali się do Wietnamu.
W każdym razie, wracając do filmu, mam wrażenie, że składa się on z trzech faz. Pierwsza to sielanka życia, miłości, gdzie czarnym charakterem jest ojciec alkoholik. Wkrótce jednak zostajemy przeniesieni do bazy wojskowej, aby zobaczyć szkolenie rekrutów. Tutaj następuje faza „śmieszkowanie”, gdyż zapewniam, że niejednokrotnie na Waszych twarzach pojawi się uśmiech. W końcu jednak żart kończy się i Desmond dostaje dość brutalną nauczkę. Trzecia faza to już sceny na Okinawie. Tam zagościło piekło.
Przez cały film twórcy ciągle podkreślają okropieństwa wojny, jej nieuczciwość oraz bezsensowność. Negują to w dość prosty sposób i gdzieś pomiędzy tym wszystkim na wierzch wychodzi lekka propaganda amerykańska. I jak w filmie Snowden nie mogłem znieść haseł „USA to najlepszy kraj na świecie”, tak postawienie Amerykan w roli „tych dobrych”, a Japończyków „tych złych” potrafiłem przełknąć. Przecież jakiś wróg musi być, prawda?
Obsada to sami profesjonaliści, których z chęcią ogląda się w filmie. Wyciągnęli ze swoich warsztatów oraz przypisanych postaci wszystko, co tylko można było. Członkowie kompanii stanowili mocne idywidua. Każdy z nich miał własny charakter. Nie ma mowy o bohaterze nijakim, bądź masowym. Na szczególne względy zasługują Vince Vaughn, Luke Bracey oraz Sam Worthington, którzy byli mocnym trzonem armii. Bez nich film byłby całkowicie inny. Na ogromny szacunek zasługuje także Hugo Weaving, który wcielając się w postać ojca głównego bohatera, dał z siebie absolutnie wszystko przy odgrywaniu alkoholika oderwanego nieco od rzeczywistości. W końcu pojawia się jednak kwestia głównego bohatera. Andrew Garfield, po słabym Spidermanie, dostał tak ogromny kredyt zaufania od Gibsona jak stąd do Virginii. I jak widać aktor odpłacił się reżyserowi wszystkim co miał. Ryzyko popłaciło. Nie widziałbym nikogo innego w głównej roli.
Kolejnym aspektem jest muzyka oraz odgłosy wojny, które naprawdę dały radę. Efekt w kinie jest wspaniały, mocny. Widz dosłownie wsiąka do fotela odrzucany kolejnymi falami dźwięku. Był to tak dobry aspekt produkcji, że z pewnością odsłucham z ciekawości soundtrack w zaciszu domowym.
Jak film wojenny, zabijanie, szczylanie to i efekty specjalne muszą być, prawda? I są. Wydaje mi się, że zostały zrobione w jak najbardziej naturalny sposób, chociaż podczas pierwszej salwy marynarki na przełęcz Hacksaw (moment wystrzału z pancerników, czyli nie więcej niż 2 sekundy) oraz pierwsze trupy wydały mi się słabo zrobione. Podczas pierwszej sytuacji miałem wrażenie jakby ktoś zrobił ten efekt, używając podstawowych narzędzi z Sony Vegas. Natomiast pierwsze kilka śmierci oraz głów potraktowanych ołowiem odebrałem jako mocno nienaturalne, chociaż to może fakt, iż nigdy nie widziałem takich scen naprawdę. (Mam nadzieje, że nie zobacze i będę mógł narzekać, że wyszło „mało naturalnie”.)
Teraz oto nadchodzi pytanie. Lepsze to od Szeregowca Ryana, bądź Byliśmy żołnierzami? Odpowiedź jest krótka: Tak. Aktorstwo, muzyka, historia bohatera, realia wojny, efekty oraz … „grafa lepsza niż po wyjściu z domu”. Nie mogło być inaczej. Te kilkanaście lat rozwoju zrobiło swoje.
Wydaje mi się, że powinniśmy się uczyć robić takie filmy wojenne. Niestety jednak cała polska kinematografia jest warta tyle, ile wydano na produkcję tego jednego dzieła. Fundusze nas faktycznie ograniczają i nie ma sposobu, aby zamienić czołgi z papieru na dziesiątki nawalających machin wojennych w tle.
Ostatnią rzeczą, o której chciałem wspomnieć było moje oszołomienie. Wiadomo, edukacja związana z historią w szkole niewiele nam mówi. Dziesiątki razy powtarza się starożytną Grecję i Rzym, ale tak naprawdę o historii I, bądź II Wojny Światowej nie wiemy nic. Tym sposobem chciałem usprawiedliwić własną niewiedzę. Do samej końcówki filmu byłem przekonany, że Desmond Doss to postać wykreowana przez Mela Gibsona. Chciałem w recenzji napisać, że był tak idealny, że aż nieprawdopodobny. A tu proszę. To nie Gibson stworzył Desmonda Dossa. To życie. Film bazujący na faktach. Wtedy oniemiałem.
Ocena: 9/10
2 Komentarze
W trakcie gdy wchodzili po tej siatce pomyślałem, że wystarczyłoby dwóch/trzech żołnierzy japońskich i cała kompania leży. Tłumaczyłem to faktem imprezy zgotowanej przez marynarkę, ale faktycznie, przecież po zrzuceniu Amerykan można było ją odciąć i przedłużyć w czasie inwazję. To chyba jeden z tych nielogicznych aspektów filmowych, chociaż jak faktycznie była na Hacksaw to nie mam pojęcia. Tak samo można by zarzucić filmowi, że zdobycie Okinawy wiązał z wygraniem wojny, ale znowu można usprawiedliwić to faktem, że produkcja opierała się o historię Desmonda Dossa. Wiesz, film to jednak film, który rządzi się własnymi prawami. Aby osiągnąć pewne efekty trzeba naginać (niejednokrotnie mocno) rzeczywistość nawet wtedy gdy mamy do czynienia z dziełem o charakterze wojennym, bazujący na prawdziwej historii. Film musi pozostać filmem.
Nie uważasz ze film jest trochę naiwny ? Np ta wisząca siatka po której Amerykanie wdrapywali się na pole walki Mam wrażenie ze Japończycy sami im ja tam założyli żeby Amerykanie mieli w ogóle jak tam się dostać. Wystarczyło ja po prostu zrzucić lub postawić ckm i strzelać w każda główkę która wychynela zza krawędzi. No, ale wtedy nie byłoby filmu a Amerykanin i tak wszystko łyknie. Łyknęli by nawet desant ze śmigłowców w czasie ii wojny światowej.