To nie tajemnnica, że nasza rodzima branża gier nie ma się czego wstydzić na światowym rynku. Wiedźmin, Bulletstorm, Call Of Juarez, Dying Light, Zaginięcie Ethana Cartera czy Dead Island, to tylko nieliczne przykłady, że na cyfrowej rozrywce znamy się bardzo dobrze. Niestety w pogoni za zyskiem, nierzadko pozbywamy się naszych licencji i przekazujemy je w obce ręce. Tak właśnie było z ostatnią grą z powyższej listy - Dead Island, którą przejęli w swoje szpony deweloperzy z Fatshark.
Ucieczka przed ciężką pracą
W grze Escape Dead Island wcielamy się w Cliffa Calo, bogatego, przypakowanego, białego dzieciaka, za wszelką cenę chcącego przypodobać się tatusiowi. W tym celu udaje się on wraz z dwójką przyjaciół na pewną wyspę, aby rozwiązać zagadkę wydarzeń mających miejsce w pierwszej części serii oraz by zdobyć materiały do, w jego mniemaniu, historii tysiąclecia. Oczywiście już z momentem postawienia stopy na ów wysepce, okazuje się, że nasi bohaterowie wplatali się w nie lada kłopoty, a krwiożercze zombie tylko czekają aby wgryźć się w ich tętnice.
Trzeba przyznać, że historia też jest tak prosta jak tylko się da, lecz na szczęście, gdzieś od 2/3 gry fabuła się zagęszcza, co sprawia, że finałowe sceny przechodzi się na jednym tchu. Aby nie zepsuć nikomu zabawy, napisze tylko, że gra garściami czerpie z serialu Lost i, tak jak on, na koniec pozostawia nas z większa ilością pytań niż odpowiedzi. Szkoda, że cała produkcja nie ma takiego tempa jak w końcówce i podejrzewam, że zanim zacznie się robić ciekawie, wielu graczy wyłączy Escape Dead Island a płytkę wyrzuci przez okno.
Ucieczka przed innowacjami
Mechanika gry jest równie skomplikowana, co nasz protagonista i fabuła. Nie uświadczymy tutaj żadnych kombosów, czy levelowania postaci (oprócz podbijania paska zdrowia) a rodzaje broni w grze możemy policzyć na palcach jednej ręki. Na dodatek, nasz mięśniak jest wyjątkowo nieporadny i jego zestaw ruchów ogranicza się do chodzenia, biegania i kucania. Nic poza tym. Brak tak trywialnej umiejętności, jaką jest podskakiwanie sprawia, że napotkany na naszej drodze głaz wielkości średniego kota może sprawić nam tytaniczny problem. Na dodatek Cliff zachowuje się jak pijany student i znajdując się na jakiejś pochyłej powierzchni, odmawia nam wstania czy przykucnięcia, dopóki jego stopy nie znajdą się z powrotem na płaskiej ziemi. Tego typu pierdoły pewnie bym nawet nie zauważył, ale to niedopatrzenie skutecznie psuło mi krew, gdy chciałem zakraść się do jakiegoś przeciwnika na rampie, by po cichu go zlikwidować. A wszystko dlatego, że Cliff umie zabijać wyłącznie na stojąco.
Przeciwnicy dzielą się na bodajże 5 klas, z czego jedyny kłopot sprawiają zombie umiejące osłaniać się przed naszymi atakami. Cała reszta to tak naprawdę mięso armatnie. Najbardziej widać to niestety pod koniec gry gdzie zamiast innych wrogów, twórcy zaserwowali nam tych samych co przedtem przeciwników, ale ze znacznie podkręconym zdrowiem. Nie uświadczymy tutaj także przemyślanych walk z bossami a to dlatego za owych starć praktycznie nie ma. Zazwyczaj przeciwnicy pojawiający się na koniec poziomu, nie różnili się niczym od innych zombie poza wyśrubowanym paskiem health, co zmuszało nas do pacnięcia delikwenta siekierą sześć, zamiast czterech. Co ciekawe, nasi wrogowie mają wspomniane belki ze zdrowiem zawieszone nad głowami, lecz nas pozbawiono takiej informacji. Sprawia to, że mimo iż wzmacniamy sobie naszą odporność na ciosy, jesteśmy pozbawieni jakiegokolwiek wskaźnika informującego nas o tym fakcie, a tym samym nie widzimy czy levelowanie zdrowia przynosi jakikolwiek efekt. Na dodatek w grze nie ustawimy poziomu trudności, który zwłaszcza w końcowej fazie gry, może co niektórym sprawić kłopot.
Cały ten powyższy opis sprawia, że grze bliżej do produkcji na PS2 niżeli do gry z roku 2014. Na szczęście twórcy nie dodali do gry trybu wieloosobowego, który przy tej mechanice, zapewne przyprawiał by ludzi o niekontrolowane wybuchy złości.
Ucieczka przed estetyką
Gra wygląda jak komiks, co tak naprawdę jest jej największą zaletą oraz wadą zarazem. Przez większość rozgrywki, Escape Dead Island wygląda bardzo pusto i słabo, lecz raz na jakiś czas, oprawa wizualna potrafi nas zaskoczyć, zwłaszcza w momentach, gdy nasz heros halucynuje. Niestety poziom dźwięku nie rysuje się po takiej jak wizualia, sinusoidzie i prezentuje nam stały i bardzo niski poziom.
A więc…
Escape Dead Island to zmarnowany potencjał. Gdyby ludzie z Deep Silver bardziej przyłożyli się do nakreślenia charakterów postaci, poprawili chociażby dżwięk i dodali system craftingu z oryginalnego Dead Island albo jakieś kombosy w walce wręcz, to mógłby powstać naprawdę przyjemny spin off serii. Niestety, poza marką, którą fani i tak pewnie wesprą poprzez zakup kolejnej gry z krwawą palmą w logo, produkcja Fatshark nie ma nic do zaoferowania.
1 Komentarz
Nie grałem i pewnie w najbliższym czasie nie będzie mi dane zagrać. Grafika na moje oko bardzo fajna..chociaż.. może to tylko kwestia tych kilku screenów.