Nieczyste zagrania - Felieton

00
Jacek Zięba

Destiny, DriveClub, Assassin's Creed: Unity, to tytuły z pierwszych stron growych portali. Nasz półświatek wciąż o nich huczy, niestety nie dlatego, że są wybitne, ale ze względu na to, jak wielkim okazały się zawodem bądź brzydkim przykładem traktowania klientów, czyli graczy.

 

Zacznijmy od spotkania z naszym Przeznaczeniem. Hybryda FPS-a połączonego z MMORPG dostarczona przez twórców Halo - czyli Bungie, wspierane przez Activisions jednego ze starszych producentów i wydawców gier wideo, który wciąż utrzymuję się na rynku. Brzmi nieźle, prawda? Dorzućmy do tego epicką przygodę Sci-fi na miarę Mass Effect, czy Star Wars, w którą w dodatku zagramy ze znajomymi, toż to czysty ideał!

Na nieszczęście ten mesjasz wielkich komercyjnych gier AAA, mający za zadanie udowodnić konieczność istnienia next-genów splunął nam w twarz bezczelnie patrząc prosto w oczy. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nadal z nim jesteśmy, nie mogąc uwolnić się spod jego mocy. Jest tak ponieważ Destiny to kawał dobrej gry i coś nowego na rynku (tak wiem, że mamy serię Borderlands, aczkolwiek to coś innego). Bieganie po zniszczonych planetach, strzelanie do obcych, zdobywanie nowego rynsztunku dla naszej postaci sprawia naprawdę dużo frajdy (wszystko to nie jest idealne, ale z jakiegoś powodu ponad 3 miliony graczy, gra w tę grę). Problemem jest treść - a raczej jej brak.

 

 

Fabuła gry, choć z początku składa nam obietnicę niezapomnianych przeżyć, walki o losy galaktyki i epickie starcia w imię wyższych wartości, okazuje się płaska i nudna. Kiepski scenariusz świetnie komponuje się z powtarzalnymi i nieciekawymi głównymi misjami dla naszego bohatera oraz całą wiedzą na temat świata gry umieszczoną poza samą grą na stronie internetowej. Na koniec mamy iluzję otwartego świata i tylko trzy planety oraz jeden księżyc do odwiedzenia - słabo. Nie chcę już nawet wspominać o ciągłym znajdowaniu w samej grze pozostałości po DLC, które rzekomo dopiero są w fazie produkcyjnej.

Wszystko to nie byłoby takie złe (nie licząc sprawy z DLC), gdyby cała gra nie została (jak kilka nowych tytułów przed nią) przehypowana. Grając na emocjach i pragnieniach graczy Bungie na spółkę z Activision, zaserwowało nam koktajl, którego nie mogliśmy nie skosztować. Media growe w dużej części także zaślepione niesamowitymi obietnicami doprawiły tylko całą miksturę. W pewnym momencie obydwie firmy zorientowały się, że wcale nie posiadają Świętego Graala Gier Wideo, ale nadal usilnie wpompowywały miliony w marketing po to, żebyśmy myśleli inaczej. Coś poszło nie tak, a efektem tego jest w miarę dobra gra i miliony graczy, którzy ponownie mają wrażenie, że przemysł growy kopnął ich w dupę zbijając na nich grubą kasę.

 

Jeździecki klub

DriveClub ma zgoła odmienną historię, ale morał podobny. Początkowo reklamowany jako next-genowe wyścigi dostępne za darmo w ramach usługi PlayStation Plus na PS4 był piękną obietnicą. Na pewno nie jeden sceptyk skruszył się i zaczął myśleć o nowej konsoli Sony, mając przed oczami ofertę takich gier w PS Plus. Nic nie trwa wiecznie i niebawem przed premierą PS4, data wydania tego smakowitego kąska została przeniesiona w przyszłość na okres bliżej nieznany, jednak zamówienia przed-premierowe na konsolę zostały złożone więc nie ma sie o co martwić, prawda?

 

 

Wojna konsol nie należy do najprostszych, ale producenci gier i sprzętu jawnie pokazują, że nie mają zamiaru brać jeńców i działają bezlitośnie. Skoro mam już  PS4 to w sumie mogę poczekać na te darmowe super wyścigi. Po kilku miesiącach w końcu pojawiły się jakieś konkrety: wstępna data premiery, nowe materiały, wszystko pod kontrolą - a tu szok i niedowierzanie, dostanę swoją darmową grę, a raczej jej część. Okazało się, że zapowiedziany DriveClub wyjdzie w dwóch wersjach - pełnej i okrojonej, dostępnej bez opłat na PS Plus. Człowiek mięknie, tłumaczy sobie, że w końcu ma to sens - jak mogłem myśleć, że dostanę  świeżutką, pełną, świetnie wyglądającą grę zupełnie za darmo? Lepszy rydz niż nic. Mija jedenaście miesięcy od wprowadzenia konsoli na rynek i PS Plus w końcu poczęstuje nas czymś konkretnym - wyczekiwanym DriveClubem!

Jeśli ktoś cały ten czas, tak jak przypadek powyżej starał się sobie wytłumaczyć całą sytuację, spokojnie i racjonalnie, to w tym momencie chylę czoła jeśli chociaż przez myśl wam nie przeszło zerwać się i w pełnej furii złamać PS4 na swoim kolanie. Premiera jest, pełna gra jest, a gry na PS Plus nie ma, bo serwery sobie nie radzą więc trzeba jeszcze poczekać. Efekt? Gra wyścigowa skupiająca się na tworzeniu przez graczy klubów i ściganiu się między sobą, w dniu premiery jest bez funkcji sieciowych, a o okrojonej, darmowej wersji możemy pomarzyć. Kolejne miliony wściekłych graczy i konsumentów z grą bez sieci lub bez części gry, swoistego dema, które powinni otrzymać już dawno temu i to w pełnej wersji - płacz i zgrzytanie zębów. Nie zapominajmy jeszcze o zmiennych warunkach pogodowych - wiecie, tych co będą w patchu.

 

Nic nie jest prawdziwe, wszystko jest dozwolone

Powyższa maksyma Assassynów powinna być hasłem przewodnim współczesnego przemysłu gier wideo, a odpowiadająca za nią firma jest świetnym tego przykładem. Ubisoft - francuski potentat growy odpowiedzialny za kultowe już serie m.in. Splinter Cell, Far Cry i oczywiście Assassins Creed jest również winien beznadziejnych zabezpieczeń DRM i wielkiej ściemy marketingowej, czego dowodem było Watch Dogs. Gra była tak przehypowana oraz napompowana przez marketing, że nie miała jak udźwignąć tego ciężaru, to było po prostu zbyt piękne aby było prawdziwe. Najgorszym posunięciem było pokazywanie graczom wycinków rozgrywki z oszałamiającą grafiką i możliwościami, po których pozostał po części tylko fragment kodu w plikach gry - świństwo.

 

 

Smutne to wszystko, a jednak tak się dzieje i z najnowszą grą od francuzów bez przedpremierowych rewelacji się nie obeszło. Głównym zarzutem dla nowego Assassyna jest spadek jakości gry po tym, jak firma ogłosiła, że tytuł ten będzie wyświetlany w rozdzielczości 900 pikseli z 30 klatkami na sekundę, a nie jak było podane wcześniej, czyli w 1080p/60fps. Nie chce tutaj dywagować nad standardem 1080p/60fps, który nowe konsole tak bardzo chcą uzyskać, czy te dodatkowe 180 pikseli coś zmieni? Czy 30 klatek jest bardziej filmowych, a 60 nadaje się bardziej do strzelanek, to też teraz nieważne, rzekłbym wręcz, że jest to dysputa na zupełnie inny artykuł. Istotny jest mechanizm, który coraz częściej występuje w przemyśle gier wideo.

Jest nim szafowanie standardem 1080p/60fps. Gdyby od razu Ubisoft napisał, że ich nowa gra będzie działać na maszynach Microsoftu i Sony w 900p/30fps, to nie było by takiego problemu jaki mamy teraz. Oczywiście podniósłby się raban, że konsole słabe, a gra nie za ładna, ale nie miałoby to takiej siły rażenia i raczej mniej zaszkodziłoby samej grze. Używając rozdzielczości Full HD połączonej z wysoką płynnością na ekranie francuzi skusili graczy dla których takie rzeczy mają znaczenie, tych którzy chcą grać w piękne i realistycznie wyglądające tytuły, tych którzy z tego powodu mogli się przełamać i jednak złożyć zamówienie przed premierowe na nowego Assasyna lub samą konsolę.

Premiera gry już za nami, a tu okazuje się, że nawet zapowiadane 900p/30fps pozostało tylko czczą gadką, a sam tytuł może pochwalić się stałą animacją lekko powyżej 20 fps,  która i tak często spada poniżej tej liczby. Prawda jest taka, że po raz kolejny graczom został dostarczony produkt niedokończony, nieprzetestowany, źle zoptymalizowany - zbugowana wersja alfa za sześćdziesiąt dolarów. Jeśli to dla was mało, to możecie wydać dodatkowe sto dolarów na szybszy dostęp do map i ekwipunku bohatera. Nikt nikogo oczywiście nie zmusza, ale taki model biznesowy nie wróży nic dobrego. Mimo wszystko nie martwcie się tym w jaki sposób francuska firma traktuje graczy, przecież nic nie jest prawdziwe, więc wszystko jest dozwolone. 

 

Jak Filip z konopii

W całym tym zamieszaniu i coraz większym zniechęceniu do nowych "przełomowych" tytułów i konsol pojawił się też cień nadziei. Nie aspirując do bycia najbardziej niesamowitą grą na świecie, otwarcie korzystając z różnych dobrze znanych mechanik i wprowadzając jedną swoją, oryginalną, gra Śródziemie: Cień Mordoru, tylko skorzystała na tym zgiełku.

 

 

Przepis prosty, zrobić dobrą grywalną grę, hypować, ale nie przesadzać i nie obiecywać gruszek na wierzbie. W przypadku Cienia to wystarczyło, ponieważ chyba nikt nie spodziewał się, że nowa gra w uniwersum Śródziemia okaże się takim hitem oscylującym w ocenach recenzji w okolicach cyfry 9.

Bungie, Evolution Studios (twórcy DriveClub) i Ubisoft raczej nie są zadowoleni, że w okolicach premier ich gier, ktoś inny pokazał, że jednak da się wydać i sprzedać grę po ludzku, nie mamiąc graczy pustymi słowami. Rozumiem, że stawka jest wysoka i toczy się o rząd dusz konsumentów oraz miliardy dolarów. Nie można jednak dopuścić do sytuacji, w której brudne chwyty producentów gier staną się codziennością, a my nadal z wywalonym jęzorem, będziemy zamawiać pre-ordery czy lecieć do sklepu w dniu premiery na łeb, na szyję. Gracze muszą wykazać się większym rozsądkiem inaczej wciąż będziemy oszukiwani na każdym kroku - w końcu, czemu nie? Przecież hajs się zgadza.

O autorze
Jacek ZiębaJacek Zięba
4 1
Walczy o lepsze jutro gier wideo jak i o szczęście ludzkości i pokój na ziemi. Niepoprawny fan Resident Evil

0 Komentarzy

Dołącz do zespołu Gamedot

Jesteś graczem? Interesujesz się branżą gamingową? Chciałbyś pisać o tym co Cię interesuje?

Dołącz do redakcji gamedot.pl i dowiedz się co możesz zyskać. Prześlij nam próbny tekst i kilka słów o sobie na adres [email protected]