Inazuma Eleven – za długa opowieść o nowym Tsubasie [Sushi Grind #2] - Publicystyka

00
Cascad

Inazuma Eleven to z pozoru tylko malutka gra przypominająca Pokemony. Warto jednak dać jej szansę i poznać historię grupki dzieciaków walczących o to, by przywrócić świetność swojemu szkolnemu klubowi piłkarskiemu. Pokonanie drogi od zera do bohatera w formie spełniania dziecięcych marzeń jest bardzo inspirujące, zwłaszcza jeśli lubi się RPG akcji, piłkę nożną i anime (zwłaszcza w stylu niezapomnianego Tsubasy!) - albo chociaż jedną z tych rzeczy. Piszę o tym przede wszystkim dlatego, że jest to jedna z tych gier, które skradły mi serce.

 

 

Klub piłkarski i miłość do dziadka

 

Nasz bohater to Mark Evans, bramkarz i kapitan szkolnej drużyny piłkarskiej z Tokio. Jego znakiem szczególnym jest nadużywanie wyrazów „love” i „football”. Koledzy Evansa spędzają czas raczej na graniu na konsoli i jedzeniu batoników niż na ostrych treningach, dlatego też Mark (pokazując swoją wielką love do football) zmuszony jest do samotnych ćwiczeń. Wolny czas poświęca na opanowanie super-technik jakie znajduje w pamiętniku swego dziadka. W młodości był on bramkarzem legendarnej drużyny Inazuma Eleven, która przed czterdziestu laty wygrała wielki turniej Frontier. Młody chłopiec jest zapatrzony w swego tragicznie zmarłego krewnego do tego stopnia, że nosi charakterystyczną przepaskę na czole upodabniając się do niego.

 

Kiedy rozpoczynamy grę klub jest w ruinie, o krok od rozwiązania, nie posiadając nawet odpowiedniej liczby zawodników, by rozgrywać pełnowymiarowe mecze. Resztka piłkarskiej ekipy zostaje zepchnięta na ubocze szkoły, do małej brudnej klitki przy drodze. Nadchodzi jednak dzień sądu – dyrektor ma dość trzymania pod swym nadzorem takich nierobów i patałachów, i stawia sprawę na ostrzu noża: albo ekipa Marka wygra najbliższy mecz, albo drużyna zostanie rozwiązana!

 

 

Bieganie po szkole

 

Młody Evans musi nieźle się napocić, by znaleźć chętnych do gry – wręcz biega po szkole w poszukiwaniu nowych graczy. Proces ten umilają plotki o tym co aktualnie jest na topie, zasłyszane na korytarzach łączących kolejne pomieszczenia, kluby, klasy, sklepik, bibliotekę i pokój nauczycielski. Obserwujemy to z tradycyjnej dla 16-bitowych RPGów perspektywy i w podobnej jakości oprawie, pełnej pastelowych barw. Przez cały czas jest ślicznie, a świat został zbudowany z trójwymiarowych obiektów, więc możemy dowolnie obracać  kamerą co stanowi miły smaczek (który zresztą łatwo przegapić przy tak dobrze stylizowanym na 2D środowisku).

 

Całe miasto* zostało odwzorowane z dużą pieczołowitością, co powinno zdobyć serca wszystkich tych, którzy potrafią przez pół dnia zachwycać się sielankowymi widokami. Zobaczymy tu tak urocze detale jak przechadzający się koło nas piesek, charakterystyczne domki, place zabaw, świeżą trawę, jezioro, ławkę, doniczki, rośliny… taki klimat zawsze urzekał mnie w grach.

 

Odkrywając kolejne dzielnice często wracamy do tych samych miejsc, w których NPC niemal zawsze witają nas nowymi linijkami tekstu. Stawiając na dobre poznanie świata i wkręcenie się w życie miasteczka czujemy dużą satysfakcję gdy mijani na ulicy ludzie zaczynają być coraz bardziej znajomi, pokazując nową część siebie z każdym kolejnym zagadnięciem. Włożono w ten element sporo pracy, którą łatwo przeoczyć, mimo iż ma nieopisany wkład w klimat całości. Teksty tokijczyków przeważnie są infantylne i potrafią skupiać się na problemach z rowerem lub plotkowaniu o koledze z klasy, ale jeżeli zwrócimy na nie uwagę to zobaczymy, że te wszystkie małe historie dziejące w tle naszych działań z czasem ewoluują w fajne, krótkie nowelki. Co istotne; często sami dorabiamy sobie w wyobraźni szczegóły dotyczące poszczególnych nie-grywalnych postaci. Niewiele jest gier potrafiących równie skutecznie zatopić w sobie swojego odbiorcę.

 

*Choć oficjalnie Inazuma Eleven dzieje się w Tokio to jednak jest to absolutnie zmyślona okolica przypominająca miks przedmieść i wysokich budynków. Coś jakby małe miasteczko wewnątrz kolosa -„okręg Raimon”.

 

 

Specjalne miejsce Marka

 

Na najwyższym wzgórzu w Raimon znajduje się zbiornik wody z błyskawicą – symbol miasta i jego legendarnej drużyny. W okresie jej panowania był stale podświetlany pokazując jak dumni ze swych piłkarzy są mieszkańcy. Od tego czasu minęły jednak cztery dekady i ludzie zapomnieli o charakterystycznej iluminacji umieszczonej w malowniczym parku. To właśnie tu Mark Evans przychodzi gdy chce pobyć w samotności i z góry popatrzeć na swoją szkołę, dom i okolicę… w tym miejscu został też napadnięty przez młodocianych opryszków i uratowany przez pewnego bardzo poważnego dzieciaka, który od niedawna mieszka w okolicy.

 

Tym chłopcem jest Axel, małomówny, ale bardzo utalentowany piłkarz, który przeprowadził się do Raimon ze względu na zdrowie swej siostry. Dziewczynka po nieszczęśliwym wypadku wpadła w śpiączkę, a szpital w „mieście błyskawicy” wydawał się idealnym miejscem, by przyspieszyć jej powrót do zdrowia.

 

Axel i jego historia

 

Axel spacerował po wzgórzu w czasie gdy Evans był nękany przez lokalnych łobuzów  – choć jeszcze się nie znali postanowił mu pomóc i pokonał dwóch napastników… strzelając w nich piłką. Zaimponowało to młodemu bramkarzowi, który od razu zaczął namawiać nowego kolegę na dołączenie do drużyny. Axel byłby genialnym wzmocnieniem przed zbliżający się meczem o wszystko. Szkoda tylko, że że dawno temu postanowił porzucić futbol raz na zawsze.

 

Reputacja wielkiego napastnika jakiej dorobił się w poprzedniej szkole jednak go wyprzedzała przez co Mark strasznie nalegał na to, by powrócił do gry w piłkę… i dopiął w końcu swego. Podczas sparringu z aktualnym mistrzem rozgrywek, drużyną Royal Academy, w drugiej połowie, Axel nagle wkroczył na boisko. Mimo iż mecz był już przegrany to po jego niesamowitej bramce, kapitan Royal Academy, Jude Sharp stwierdził, że zobaczył już wszystko co chciał i czas zakończyć spotkanie, po czym kazał całej drużynie zejść z boiska. Wyszło na to, że mecz ostatniej szansy Raimon (towarzyski) został oddany walkowerem, więc dyrektor nie mógł rozwiązać drużyny. Tak zaczęła się na dobre wielka przygoda dzieciaków nie bojących się nikogo i niczego.

 

 

Kevin i reszta ekipy

 

Jak w każdym szanującym się staroszkolnym jRPG, także w Inazuma Eleven podstawą jest otaczająca nas drużyna. Ze względu na specyficzny charakter zabawy (czyli poruszenie tematyki piłkarskiej) mamy tu do czynienia z gromadą charakterystycznych postaci, zdecydowanie liczniejszą niż w większości gier z gatunku. Poza tym to jeden z nielicznych tytułów do którego jak ulał pasują tak młodzi bohaterowie.

 

To co się dzieje wokół nas to prawdziwy towarzyski kogel-mogel kręcący się dookoła pokonywania kolejnych przeszkód i odkrywania swych prawdziwych możliwości. Przybycie Axela niesamowicie zdenerwowało Kevina, dotychczasowego napastnika numer jeden w Raimon – nie bał się on jednak podjąć wyzwania i nieustannie ćwiczył, by dalej być czołowym strzelcem drużyny. Poza tym jest z nami szybki jak wiatr Nathan i bardzo postawny Jack (interesował się nim klub sumo!) udający przed młodszym bratem, że jest najważniejszym zawodnikiem Raimon. Na ekranie często pojawia się też Jude Sharp, przechodzący wewnętrzną przemianę kapitan naszego arcywroga – czyli Royal Academy. W grze znalazło się również miejsce na dyrektora naszej szkoły, na podstarzałego trenera ćwiczącego dzieci w parku, na narzekającego na wszystko Toda, na Willy’ego, który dołączył do klubu tylko dlatego, że Mark potrzebował jeszcze jednego zawodnika… i na wielu innych.

 

Wokół wszystkich nakręcane są kolejne historie, składające się w spójną całość. W pewnym momencie okazuje się bowiem, że w drużynie jest szpieg, że całe Raimon jest w niebezpieczeństwie (pobliski szpital zapełnia się przypadkami zatruć), że ktoś majstrował przy hamulcach szkolnego autobusu… Takie zdarzenia sprawiają, że podczas gry czujemy jakbyśmy cofnęli się do podstawówki i oglądali kolejny odcinek ulubionego anime o młodocianych piłkarzach. Jedną z najważniejszych dramatycznych akcji jest porzucenie drużyny przez Willy’ego, podczas jego pierwszego meczu. Paradoksalnie uratowało to klub, bo bez tego Axel nie wszedłby na boisko i nie strzelił bramki, która doprowadziła do opisywanego wcześniej zwycięstwa walkowerem z Royal Academy.

 

 

Dziewczyny wokół piłki

 

Kobiety pełnią ważną rolę w Inazuma Eleven. Level-5 przedstawiło nam trzy główne bohaterki działające dookoła drużyny Raimon, prezentując klasyczny (ale nie krzywdzący) wizerunek dziewczyn ogarniających wszystkie rzeczy na, które chłopaki są zbyt roztrzepani. Sylvia to oddana managerka ekipy, biorąca na siebie wszystkie trudne zadania. Celia zajmuje się całą stroną PR-ową klubu, pisząc relacje z kolejnych meczy i prowadząc bloga ze świeżymi wiadomościami wprost z szatni sympatycznej ekipy (oczywiście możemy sprawdzać tego bloga i czytać komentarze pod kolejnymi postami). Nelly, córka dyrektora szkoły, dystyngowana i poważna do przesady nadzoruje wszystko z bliska motywując chłopaków do działania nie tylko swą postawą, ale i szorstkimi komentarzami. Zresztą, gdy ją poznajemy jest wrogo nastawiona do utrzymywania klubu piłkarskiego skoro ten nie generuje ani zainteresowania ani sukcesów. Na szczęście możemy to zmienić.

 

Jak widać, płeć piękna została pokazana w Inazuma Eleven w zupełnie innej niż w spodziewanej roli cheerleaderek czy fanek jeżdżących za swą drużyną. Zamiast tego Sylvia, Celia i Nelly są członkami drużyny tak samo jak chłopcy wybiegający na murawę. Twórcom należą się też dodatkowe plusy za podarowanie sobie motywów moe/fan service’u, które totalnie popsułyby odbiór gry.

 

 

Mecze

 

Mimo rozbudowanej sfery fabularnej sercem Inazumy jest sama rozgrywka. Elementy przygodowe przegryzają się tu z szybkim planowaniem działań i kreśleniem wzorów na dotykowym ekranie DS-a. Dzieje się tak dlatego, że wszystkie potyczki w grze sprowadzają się do pojedynku piłkarskiego, który występuje w dwóch wariantach: małej gierki 4 na 4 (w random encounterach/losowych starciach) i pełnowymiarowego spotkania 11 na 11 (mecze istotne dla fabuły). W obu przypadkach mamy identyczne opcje kontroli postaci, a korzystanie z nich wprowadza nieco świeżości do gatunku RPG.

 

Sercem piłkarskich starć jest touchscreen, na którym kreślimy przed naszymi zawodnikami strzałki, wskazując w jakim kierunku i jak daleko mają biec. Można ich też dodatkowo przyspieszać stukając w ekran. Specjalne akcje dzieją się zawsze w okolicy futbolówki – jeżeli na ekranie nastąpi starcie dwóch zawodników oglądamy zbliżenie ich boju, po wcześniejszym wybraniu jednej z kilku opcji, takich jak zwód, wślizg, super-zwód czy super-wślizg. Wygrywa ta technika, której właściciel ma większy poziom doświadczenia… choć nie tylko, gdyż na wyniki starć ogromny wpływ ma także żywioł przypisany do graczy – jest to jednocześnie najsilniejsze nawiązanie do serii Pokemon, w której występują stworki wodne, które dobrze radzą sobie z ognistymi, ogniste z roślinnymi etc. Tak samo jest w Inazumie, z tym, że zamiast potworów chowanych kieszeni obserwujemy młodych piłkarzy przypisanych do określonych żywiołów.

 

Podnoszenie statystyk polega nie tylko na wygrywaniu kolejnych meczy – od pewnego momentu mamy do dyspozycji specjalny, tajny ośrodek treningowy. Wchodząc do niego ustalamy jaką statystykę (szybkość, siła, obrona, technika itd.) chcemy zwiększyć każdemu członkowi drużyny po czym przystępujemy do serii spotkań, które trzeba wygrać za jednym zamachem. Podnoszenie wybranej statystyki poszczególnym zawodnikom odbywa się w specjalnych miejscach przypisanych do konkretnych dzielnic Raimon. Odwiedzanie wszystkich tych miejsc jest wysoce wskazane jeżeli chce się nie tylko dobrze poznać swą okolicę, ale też być gotowym na udział w bojach o najwyższą stawkę, czyli o wygranie turnieju Final Frontier.

 

 

Inazuma on the Rock

 

Wcielając się w Marka Evansa możemy przeżyć niezwykłą przygodę ze sportem w tle, opowiedzianą w niecodzienny sposób. Podano tu znane wyczynowcom krew, pot i łzy w lekkiej, przyjaznej dzieciom formie, łącząc je z gameplayem i projektem świata atrakcyjnym także dla dorosłych. Mnie to połączenie totalnie chwyciło przede wszystkim dzięki wypełnieniu pustki powstałej w wyniku braku gier łączących sport, elementy RPG i scenariusz nie szczędzący zwrotów akcji. Warto mieć DS-a dla takich tytułów, potrafiących robić coś więcej niż powielanie schematów widzianych setki razy.

 

Love i football muszą zwyciężyć.

 

PS Warto pamiętać, że gra doczekała się trzech odsłon na DS.-ie, wznowienia trylogii na 3DS-ie i wielu kolejnych części, i spin-offów! Jednak najlepszym wyborem wciąż pozostaje „jedynka”.

 

 

O autorze
CascadCascad
3215 22

Prawdziwy entuzjasta gier, który uwielbia z nich szydzić, żartować i nakręcać się na kolejne premiery. Piszę dla was newsy, raporty, recenzje… lubię oryginalne pomysły, dziwactwa i cały czas jestem na czasie. 

0 Komentarzy

Dołącz do zespołu Gamedot

Jesteś graczem? Interesujesz się branżą gamingową? Chciałbyś pisać o tym co Cię interesuje?

Dołącz do redakcji gamedot.pl i dowiedz się co możesz zyskać. Prześlij nam próbny tekst i kilka słów o sobie na adres [email protected]