Perspektywa pierwszej osoby. Spory kawał amunicji na początek. Sporo wrogów do odstrzelenia. Jak zawsze nieodzowne punkty zdobywane za sianie spustoszenia. Tak wyglądają celowniczki (znane również jako rail shootery), jeden z najbardziej charakterystycznych i do dziś istniejących – choć nie z takim impetem – gatunków epoki automatów lat 80. Jednym z jego dzieł flagowych była Operation Wolf.
Rok 1987. Na ekrany automatów wkracza Operation Wolf – produkcja japońskiej wytwórni Taito, która z miejsca zdobywa sobie szeroką popularność. Szybko pojawiają się jej porty na Commodore 64, Atari ST, a nawet ZX Spectrum (choć ta ostatnia platforma w żadnym razie nie była przygotowana na zapewnienie pełni doznań związanych z tą grą). Ba – nawet Polacy, Pawł Bulkowski i Paweł Kalinowski, tworzą nieoficjalny port na Atari XL/XE pod nazwą Operation Blood.
Przed Operation Wolf gatunek celowniczków, opartych w dużej mierze na precyzyjnym kontrolerze – pistolecie świetlnym, rozwijał się dość miernie. Kamera była usadowiona w jednym punkcie i nie ruszała się, co z jednej strony zapewniało graczom łatwiejsze celowanie (a na ekranie i tak sporo się działo), z drugiej zaś stanowiło rozwiązanie dość prymitywne. Triumfy spośród przedstawicieli gatunku święcił przede wszystkim Duck Hunt na NES-a. W to się grało! – co prawda na podróbce konsoli Nintendo, którą jako berbeć miałem szczęście posiadać – ale i tak zabawa w strzelanie do kaczek przy użyciu pistoletu świetlnego była przednia.
Operation Wolf weszła i pozamiatała w gatunku celowniczków. Po pierwsze, pojawił się płynny przesuw ekranu – kamera poruszała się w lewo lub prawo ze skromną co prawda szybkością, ale właśnie o to chodziło – w ten sposób symulowany był ruch komandosa, którym miał sposobność sterować gracz. Po drugie, produkcja Taito trafiła idealnie w sam środek Reaganografii lat 80., kiedy triumfy święciły sławiące czyny amerykańskich komandosów filmy klasy B z Rambo II na czele.
Operation Wolf dzieli się na sześć zróżnicowanych etapów toczących się w różnych sceneriach. Gra zaczyna się zrzutem protagonisty na terytorium nieokreślonego wroga i wrzuceniem komandosa w sam środek zaciętej strzelaniny, w której na ekranie pojawiają się rzesze mięsa armatniego, dziesiątki pojazdów opancerzonych i przebiegających nieporadnie przez pole bitwy cywili: dzieciaków, pięknych niewiast oraz... medyków z noszami (bardziej groteskowo już być nie może), których za żadne skarby nie można zastrzelić.
W pozostałych przypadkach oczywiście pozostaje wydać komendę fire at will i strzelać dużo, a celnie (bo amunicji jak na lekarstwo) z będącego na podorędziu Uzi. Nasza jednoosobowa armia za pomocą tego niepozornego narzędzia zbrodni potrafi pokonać i samochody opancerzone, i śmigłowce, choć można pójść na łatwiznę i dodatkowo skorzystać z granatnika.
W pewnym momencie, jako że to jest gra arkadowa, Operation Wolf nie wybacza już błędów – topniejący wskaźnik zdrowia kurczy się w pewnym momencie do takiego poziomu, że nasz protagonista zostaje ranny, oskarżony o zdradę przez samego Reagana i wsadzony do więzienia. I vice versa – odbicie więźniów z obozu koncentracyjnego oraz ewakuacja z lotniska skutkuje tym, że nasz bohater jest podziwiany przez całą Amerykę i może uścisnąć dłoń prezydentowi. Brakuje tylko pudełka z niespodzianką.
Cokolwiek jednak by nie mówić o Operation Wolf, w swoim gatunku – którego ustanowiła kanon – odniosła znaczący sukces. "Computer and Video Games" pisał o niej jako o "automacie roku". Złoty Dżojstik dla najlepszej gry 8-bitowej był już tylko kwestią czasu. Nie minęło go zresztą zbyt wiele, gdy pojawiła się garść nieudanych sequeli: Operation Thunderbolt (1988), Operation Wolf 3 (1994) i Operation Tiger (1998). Nie wniosły niczego nowego do gatunku, jedynie sprite'y były w nich zastąpione żywymi aktorami.
Monopol na sianie spustoszenia w szeregach wyimaginowanego wroga zdobył już inny gatunek, w którym znalażło się miejsce i na szybkie użycie celownika, i na samodzielne przemieszczanie się po świecie przedstawionym. Nadeszła era FPS-ów. (Aczkolwiek model rozgrywki, jaki zaprezentowało Taito, przetrwał do dziś, wystarczy spojrzeć na Rambo z 2008 roku.)
0 Komentarzy